Tym produktem jest najnowszy film, wskazujący w tytule dwie postacie znane z kart Ewangelii – Maryję i Józefa. Jednak to nie oni są wiodącymi bohaterami: już otwierająca sekwencja podpowiada, że bohaterem filmu stanie się rabbi Eliasz. Zaopiekuje się on Rebeką, żoną zabitego przez poborcę podatkowego przyjaciela, która – po śmierci dwóch synów z rąk Tyberiusza, rzymskiego oficera na usługach Heroda, nosi w sobie pragnienie zemsty. Przyjacielem Eliasza jest Józef, grany przez Kevina Sorbo, aktora znanego m.in. z filmu Bóg nie umarł (reż. Harold Cronk, 2014): w ten sposób widz śledzi przeniesione na ekran losy Świętej Rodziny, zaczerpnięte z Mateuszowej i Łukaszowej narracji o dzieciństwie Jezusa. Jest więc wyprawa, niespecjalnie męcząca, do Betlejem i narodziny Jezusa, po których od razu następują odwiedziny trzech mędrców, złożenie ofiary w świątyni, gniew Heroda i rzeź dzieci w Betlejem (wtedy właśnie giną synowie Rebeki), ucieczka do Egiptu i powrót do Nazaretu, gdzie Józef, po podróży z 12-letnim Jezusem do Jerozolimy, umiera. Zdążą jednak przekonać Rebekę, by powstrzymała się przed zemstą na Tyberiuszu, oddając ją (skutecznie, jak się okaże) w ręce Boga.
Biblijna
narracja włożona została w ramy opowieści o okrucieństwie Heroda i Rzymian oraz
pragnieniu zemsty: w przeciwieństwie jednak do filmu Maryja, Matka Jezusa (reż. Guido Chiesa, 2010), w którym Ewangelia
dzieciństwa została odczytana w pogłębiony sposób w świetle całej Ewangelii i
Pawłowego nauczania, tutaj sceny znane z Pisma Świętego są odtwarzane niczym w
ludowych jasełkach, pozbawionych m.in. niepokojów i wątpliwości Józefa, o
których przecież piszą ewangeliści. Taka jest niestety również stylistyka tego
filmu: zadbane barwne kostiumy prosto z garderoby, niedopracowane
psychologicznie postacie, nieprzekonujące scenografie, mające udawać izraelskie
miasteczka i wnętrza, usytuowane w pejzażu surowym, zupełnie niebiblijnym, bo
kanadyjskim i jesiennym, co rozpoznawalne jest po nieśródziemnomorskich
drzewach i parze wydobywającej się z ust aktorów. Drażni w tym filmie nie tylko
sposób potraktowania niełatwego biblijnego materiału, w którego synopsie niedoświadczone
autorki scenariusza (to ich pierwszy pełnometrażowy film) wprowadzają
narracyjne niespójności, ale także muzyka, wykorzystywana bez umiaru, jakby dla
ratowania brakujących emocji filmowej opowieści.
To niestety kolejny – po widowiskowym filmie o Mojżeszu (Bogowie i królowie Ridleya Scotta, 2014) z antropomorficznym Bogiem-dzieckiem i po Cierniu Boga (reż. Oscar Parra de Carrizosa, 2014) – przykład nieudanego filmu inspirowanego Biblią, którego reżyser dotąd nie podejmował tematyki religijnej. Zapewne i ten obraz trafi bezkrytycznie do duszpasterskiego i katechetycznego obiegu, nie wnosząc jednak nic nowego do sposobu rozumienia Ewangelii, zanieczyszczonej w dodatku obcymi wątkami, co wywoływać będzie zdziwienie widzów po odkryciu Ewangelii: „przecież w filmie było inaczej”.